Wpisy archiwalne w kategorii

Wycieczka

Dystans całkowity:10339.51 km (w terenie 1454.46 km; 14.07%)
Czas w ruchu:417:21
Średnia prędkość:23.72 km/h
Maksymalna prędkość:68.20 km/h
Suma podjazdów:4169 m
Suma kalorii:872 kcal
Liczba aktywności:115
Średnio na aktywność:89.91 km i 3h 58m
Więcej statystyk

Trasą Gryf Maratonu

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · Komentarze(3)
Kategoria Wycieczka
Trasa
(trzeba tylko kliknąć na 30, wtedy się pojawi linia trasy, choć z odwrotnym kierunkiem jazdy. W rzeczywistości jechaliśmy zgodnie ze wskazówkami zegara)

Trasę jechałem z Tomkiem M. Zaczęliśmy około 13. Wcześniej dojechaliśmy z lewobrzeża trochę za mocno szarżując, później za mocno wzięliśmy pierwsze podjazdy i sił zaczęło brakować. Zresztą, co ja się będę tłumaczył, mocno mi spadła kondycja w terenie, kiedyś taka trasa to był pikuś, od początku roku sam asfalt z wyjątkiem dnia wczorajszego, to się odzwyczaiłem. Ale obiecuję poprawę. :D

Co mogę powiedzieć o trasie? Początek zaskoczył bardzo dużą ilością rozbitego szkła! Na szczęście to tylko incydent. Następne 10-12km było GENIALNE! Najpierw ciekawe zjazdy i podjazdy o których istnieniu nawet nie wiedziałem, później duży podjazd i... Piękny, absolutnie fenomenalny górski zjazd, dosłownie serpentyna wzdłuż dosyć stromego zbocza, szeroka może na metr albo nieco więcej, z masą drzew rosnących blisko niej i niemal przepaścią po prawej. Ruszyłem przodem bo Tommy narzekał, że ma końcówkę klocków i ich nie będzie nadwyrężał. Dałem się ponieść emocjom, czułem jak raz tył, raz przód mi ucieka. Szybka kontra, dohamowanie i złożenie się do następnego zakrętu. Głębokie pochylenie, balans ciałem i kolejny zakręt pokonany. Na prostej dokręcanie do dużej prędkości i kolejne hamowanie przed zakrętem. I tak w kółko. To 2-3 minuty najpiękniejszego zjazdu jaki jak dotąd zaoferowały mi okolice Szczecina! Bardzo zazdroszczę bikerom z dalekiego południa tego w jakich okolicach mają okazję pokręcić. Tam to pewnie wygląda ze sto razy lepiej! Niestety to najlepszy z niewielu fajnych zjazdów na trasie. Pozostałe za trudy podjazdów odwdzięczały się kocimi łbami które dawały niewiele prędkości i satysfakcji. W okolicach Glinnej zaczęła się walka z mocnym wiatrem i mocno osłabłem. Dopiero za Kołowem po wjeździe do lasu znów pojechaliśmy szybciej. To moje szczęście: jak z wiatrem to przez las, jak pod wiatr to przez pola :D Generalnie przejechaliśmy to w 2 godzinki, ale bez ciśnięcia do granic. Choć i tak trasa wymagająca. ;) Jak wróciłem do domu, to byłem wypompowany tylko nieco mniej niż po 331km do Kostrzyna. :p Teren robi swoje, teraz jest dobra trasa do katowania. :D

Bukowa

Sobota, 9 kwietnia 2011 · Komentarze(1)
Kategoria Wycieczka
Jako, że 8 kwietnia pojawiła się trasa Gryf maratonu, postanowiłem zrobić mały rekonesans. Traski na stronie nie ogarniałem ze mocno, stwierdziłem że skoro wiem gdzie jest start, to trasa będzie oznaczona i nie będzie problemów. BŁĄD! :D Trasa jeszcze nie była ostatecznie oznaczona i masę czasu straciłem na poszukiwania.
Trasa: Najpierw czerwonym z Bukowego, później na zielonym, gdzie spotkałem Pawłów: sargatha i axisa. Bardzo miło było zobaczyć znajome twarze. ;) Rozmowa zeszła oczywiście na temat Gryfa, który rozegrał się dnia następnego oraz na nowy sprzęt w rowerze Pawła sargatha. Pojechaliśmy zielonym, wkrótce zmienił się na zielony+niebieski. Chłopaki niezłe tempo zapodali na podjeździe. Gdy szlaki się rozdzielały oni pojechali w prawo niebieskim w stronę Szmaragdowego, ja natomiast w lewo w stronę Kołowa. W Kołowie pokręciłem dużo, nie wiedziałem którędy jechać, ostatecznie pojechałem dobrze, jednak za szybko zjechałem z niebieskiego na czarny. To był koniec. Myśląc że jadę dobrze wjechałem w istne bagno. :( Najpierw przekroczyłem jakiś strumień, prawie w nim przy okazji lądując, później pojechałem dalej czarnym. Pod liśćmi ukryta była cała masa pułapek. Najpierw wpadłem w mega dziurę, która niemal wyrzuciła mnie z siodła, a następnie wjechałem w bagno o głębokości jakichś 30-40cm. Na dodatek ten wodnisty szlam cuchnął stęchlizną... Bosko. Obręcze ubłocone, hamować się nie dało, lewy but mokry i ubłocony. Dalsza część trasy wyglądała identycznie, stwierdziłem, że pierdziele. Wracam, przeprawiam się przez ww strumień z rowerem i co? Poślizgnąłem się na belce drewna i wpadłem do wody (tym razem czystej) drugim butem. Przy okazji wyczyściłem obręcze z błota, tak, że dało się hamować. Moje buty wydawały wesoły chlupot podczas chodzenia, zatrzymałem się na moment żeby je chociaż częściowo wysuszyć. Później wróciłem przez Kołowo, za Kołowem w prawo na żółty, najpierw fajny podjazd, później szerokie, niemal górskie serpentyny na zjeździe i do Klęskowa. Moja wczorajsza trasa pokrywała się może w 20% z rzeczywistą trasą maratonu. I sorki Paweł za wprowadzenie w błąd z tym czarnym koło Glinnej. To ja w tym miejscu się zgubiłem, myślałem że tamtędy trasa biegnie :p

"Ile to trzeba się namęczyć..."

Sobota, 19 marca 2011 · Komentarze(33)
Kategoria Wycieczka, 301-400km
Tytuł to początek powiedzenia autorstwa Jurka które rzucił nam na którymś krótkim odpoczynku gdzieś na 240km. Pełne powiedzenie brzmiało: "Ile to trzeba się namęczyć żeby zdechnąć". :D

No więc tak: na rajd ze Szczecińskim BS Team do Kostrzyna jechać nie chciałem. Planowane 300km mnie przerażało. Wcześniej udało mi się jednego dnia przejechać coś ok. 140km, w tym sezonie natomiast tylko 120, tak więc skok był dla mnie zbyt duży. Ostatecznie zdecydowałem się jechać po namowie Bartka (IsmailDelivere ale tylko do Schwed, gdzie mieliśmy zawrócić robiąc tym samym rozsądne 120-130km. Mimo iż wyjechałem wcześniej aby być przed czasem (dotąd zawsze się spóźniałem) nie dojechałem na most Długi na umówioną 4:00. Powodem były dwie (DWIE!) kontrole policji na przestrzeni może 3km. Jedna tuż pod moim domem, ale poszła sprawnie (w dowodzie jest w końcu adres) a druga już w centrum. Ostatecznie nie załapałem się na zdjęcie początkowe, ale przynajmniej nie wyruszyli beze mnie. Poza Jurkiem i Ismailem na miejsce stawili się Jarek (vel. Gadbagienny), Paweł (sargath) i Krzysiek.

Jazda po ciemku w takiej grupie, kiedy jedyne światło to migające lampki rowerowe jest niemal magiczna. Zwłaszcza gdy wietrzyk nieco pomaga.

Zdjęcia z rynku w Gryfinie - autorstwa Jurka (od lewej stoją Jarek, Krzysiek, ja, Jurek, Paweł i Bartek
----------------------------------------
Ostatecznie w Krajniku Dolnym po przejechaniu prawie 70km zdecydowałem za aprobatą wszystkich zebranych że jadę dalej. Wiele razy podczas tej wycieczki żałowałem tej decyzji, nie zliczę ile razy powiedziałem coś w stylu "Nie dam rady", "nie mam już siły", "dobijcie mnie", "zaraz mi tyłek odpadnie" itp.


Krótka 7-mio minutowa przerwa w Cedyni i zdjęcie palisady z bramą

To samo miejsce, zdjęcie panoramiczne mozaiki przedstawiającą bitwę pod Cedynią z roku 972 (data bitwy, nie powstania mozaiki :P)
--------------------------------------------------------------------


Kolejna krótka przerwa w Starych Łysogórkach i czołg T-34/85 (tak mi się wydaje, że to ten model)

Pięciu pancernych bez psa :D (photo by Jerzy)
---------------------------------------------------

Dalsza podróż aż do samego Kostrzyna przebiegła bez większych postojów i atrakcji. Dopiero w samym mieście nastąpił dłuższy popas. Najpierw skoczyliśmy na dworzec PKP, aby Paweł mógł kupić bilet powrotny, ponieważ ze względu na odnowioną kontuzję kolana nie mógł jechać z nami dalej. Szczerze przyznam, że sam również rozważałem taką możliwość, nawet w okienku zapytałem ile kosztowałby mnie bilet ulgowy z rowerem. Jednak po zjedzeniu wielkiego kebaba poczułem się jak nowo narodzony mimo że na liczniku widniało już solidne 168km. Po kebabie udaliśmy się do Lidla po zakupy, czyli batony, czekolady i coś do picia. Na parkingu przed sklepem pożegnaliśmy się z Pawłem który mając jeszcze ponad godzinę do pociągu postanowił pokręcić po mieście i zwiedzić co nieco.

Przejście graniczne w Kostrzynie - zdjęcie od Jerzego

A to już moje :D
-----------------------------------------------

Nas natomiast gonił czas, na ponad godzinę opóźnienia trzeba było coś poradzić. Co? Kręcić i zatrzymywać się jak najmniej. Wiatr dusił niemiłosiernie, a nasza trasa wiodła równą jak stół, asfaltową drogą dla rowerów z prawdziwego zdarzenia. Taki twór mogli zrobić tylko Niemcy - ciągnie się ona wzdłuż całej granicy od Czech aż po Bałtyk! Pełen szacun dla tego narodu, tam jak się coś zrobi to służy to latami. Może u nas też się tego w końcu nauczymy. ;)
Ale tak chwalę tą drogę, ale była ona przyjemna tylko przez jakiś czas. Jazda przez jakieś 150km monotonną asfaltówką mając po prawej wał przeciwpowodziowy a po lewej pola nie należała do najprzyjemniejszych. Z jednej strony walka z wiatrem wypompowała mnie z sił, natomiast ta nuda i monotonia bardzo osłabiły psychikę i wolę walki. Przechodziłem potężny kryzys przez jakieś 50 km, chciałem upaść i leżeć tak w nieskończoność. Co jakiś czas zbierało mi się na wymioty, słaniałem się na rowerze jadąc zygzakiem i nie mogłem utrzymać się za ekipą. Gdy zatrzymywałem się na postój nie miałem nawet siły wypiąć się z pedałów. Zdarzyło mi się nawet przewrócić. Początkowo zmienialiśmy się na prowadzeniu rozcinając na zmianę wiatr, jednak dali mi odetchnąć przez jakiś czas, za co im serdecznie dziękuję. Nigdy nie zapomnę krótkiego dialogu z Gadembagiennym:
ja: -Jarek, ja już nie mogę...
Jarek: -Kłamiesz!!!
Takie urywane rozmowy dodawały na moment sił. :)
Ostatecznie pokonałem kryzys około 260-270km po przerwie w Krajniku Dolnym. Staliśmy tam jakieś 20 minut i to pomogło. W tym miejscu muszę polecić Colę, która dzięki kofeinie i masie cukru szybko (choć na krótko) regeneruje siły. Dzięki zmianie kierunku wiatru na bardziej boczny jazda przestała być aż tak oporna, szybko zbliżał się koniec podróży, mobilizując resztę sił. Przed Kołbaskowem stwierdziłem, że mam ich jeszcze całkiem dużo!
Szybko się ściemniało i natura zafundowała nam tak cudne widoki:

Również od Jurka
-----------------------------------------------
Po polskiej stronie znowu jechało mi się świetnie. Zupełna ciemność i hipnotyzujące, mrugające lampki rowerowe. Czułem, że jeszcze mam siły. Tym sposobem pojechałem z Krzyśkiem w okolicę jego domu, wróciłem i dokręciłem jeszcze jakieś 12 km mimo bólu w kolanie. Szczerze mówiąc mógłbym jeszcze trochę pojeździć, ale w domu czekała rodzina martwiąc się o mnie, a jak na złość padła mi bateria w telefonie. :/ Tym sposobem po ponad 17 godzinach wróciłem do domu regenerować siły na następną wyprawę.

Trasa:




Dzięki wielkie ekipie, całej fantastycznej piątce. Szkoda, że Pawłowi posłuszeństwa odmówiło kolano, bo chłopak ma prawdopodobnie najwięcej pary z nas wszystkich (no może jeszcze Gad :D ). Z tego powodu, nie pojechał całej trasy i w Kostrzyniu złapał pociąg (i tak przejechał jakieś 80km z ostrym bólem - pełen respekt).

W końcu SPD

Niedziela, 13 marca 2011 · Komentarze(5)
Kategoria Wycieczka
Pierwszy raz się przejechałem w SPD. Uczucie dziwne, trochę nienaturalne (przynajmniej na początku), ale uczciwie powiem, że ciekawe. Obyło się bez gleby (wszystko jeszcze przede mną). Krótko, bo dziś imieniny Bożeny, to mała impreza się kroiła. :)

Rajd po Niemczech

Sobota, 5 marca 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Wycieczka
Kolejny rajdzik w doborowym towarzystwie. Dzień zaczął się niezbyt ciekawie. Poza tym, że w nocy chyba trochę popadało i świat za oknem był mokry, to na dodatek fatalnie się z rana czułem. Podejrzane zawroty głowy, żołądek dziwnie skurczony. Do końca nie byłem pewien czy pojadę. Ostatecznie zdecydowałem, że co najwyżej zawrócę jeśli mi się pogorszy. Jednak jak zwykle okazało się, że rower to świetny lek i przeszło... ;] Pewnie gdybym został w domu to bym się dłużej z tym męczył.

Na most długi stawiłem się nieco po 9:00 i zdjęcia grupowego nie zrobiłem, jednak pożyczę sobie to od Jurka:

Spotkanie na Moście Długim - made by jurektc ;)
------------------------------------------------------------------------------
Łącznie (na początek) było nas 10 osób: na zdjęciu kolejno od lewej: ja, Paweł (sargath), Krzysiek, Marek (odysseus), Aneta (athena), Paweł (Misiacz), Sebastian (shrink), Arek, Jurek (jurektc) i Piotrek (rammzes).

Wyruszyliśmy powolutku, zahaczyliśmy o dworzec, żeby można było jeszcze ojro dorwać w kantorku i pojechaliśmy dalej. Ale nie na długo. Tuż za rondem Hakena okazało się, że Sebastian złapał kapcia. Szybko i sprawnie (zwłaszcza jak na takie zimne i mokre warunki) zabrał się do wymiany dętki, my tymczasem dokumentowaliśmy zdarzenie. ;)

Korzystając z przerwy robiliśmy zdjęcia, rozmawialiśmy i kręciliśmy się wokoło, również Arek, który nie zauważył, że powietrze z jego koła także zmieniło miejsce pobytu. Tym sposobem przerwa przedłużyła się o kilka kolejnych minut. Mimo wszystko chłopaki szybko uporali się z robotą i już niebawem jechaliśmy dalej. Na najbliższej stacji skorzystaliśmy jeszcze z kompresora aby dopompować koła.

Po przekroczeniu granicy niedaleko Tantow spotkaliśmy kolejnego kompana podróży - Adriana (Gryfa). Było nas już jedenaścioro! :D

W Tantow skręciliśmy w prawo w stronę miejscowości Storkow, chcąc przy okazji zobaczyć stary wiatrak. Droga była ciężka i każdemu mniej lub bardziej dała się we znaki albowiem wiał nieprzychylny drużynie wiatr.

Wiatrak w Storkow
------------------------------------------------------------------------
Po wyjeździe ze Storkow skierowaliśmy się w stronę Penkun, gdzie już było więcej rzeczy do obejrzenia. Na pierwszy ogień poszedł piękny miejscowy kościół:






Słowiańska horda obozująca przed kościołem w Penkun
------------------------------------------------------------------------
Dosłownie dwie ulice dalej trafiliśmy na niewielki, miejscowy zamek, także kolejna sesyjka:



Tutaj zamieszczę kolejne zdjęcie od Jurka:


Z zamku zjechaliśmy w dół zobaczyć miejscowe jezioro, następnie kierując się w stronę Krackow. Tam urządziliśmy postój, a Paweł i Marek zwiedzili mało znane muzeum zabytkowych pojazdów. Sam do środka nie wszedłem, ale polecam obejrzeć zdjęcia z tych dwóch relacji, bo naprawdę warto ;)
relacja Pawła
relacja Marka
Tuż obok muzeum stał dworek, który większości nie przypadł do gustu ze względu na kolor, mi jednak bardzo się podobał


Z Krackow ruszyliśmy przez Glasow w stronę Locknitz raz po raz walcząc z wiatrem i niełatwymi podjazdami. Wiatr wiał raz w twarz, raz w bok, często trzeba było zmieniać się na czele stawki. Mimo wszystko stawka nieco się rozciągnęła, ja pojechałem z Markiem, Jurkiem i Pawłem za wszelką cenę próbując dotrzymać im kroku (a właściwie koła). Wszystko szło dobrze, dzielnie trzymałem się za nimi, do momentu aż w jednej z wiosek zaatakował nas dosyć duży pies. Bez strachu wskoczył między Pawła a mnie, przez co musiałem ostro zahamować, bo bym w wilczura wjechał i niechybnie leżałbym na ziemi będąc na łasce i niełasce zwierza. Trójka kompanów zdołała utrzymać tempo jazdy, ja natomiast stałem oko w oko z bestią :D Zastawiłem się rowerem a wilczur chwilę krążył wokół mnie, łypiąc groźnie okiem. Po niedługim czasie właściciel zawołał psa, a ja mogłem ruszyć w pogoń za ucieczką. Nie było to jednak proste. Chłopaki odjechali mi na dobre ponad 100 metrów i co bym nie robił dystans ten utrzymał się już do samego Locknitz. Tam chwilę poczekaliśmy na resztę, ponieważ pojechali nieco inną drogą i ruszyliśmy w stronę sklepu, w którym niektórzy zrobili zapasy (z półek znikło głównie piwo) :)

Z Locknitz wyruszyliśmy już bezpośrednio w stronę Szczecina, mknąc z wiatrem wiejącym w plecy. Generalnie nie schodziliśmy poniżej 30 km/h, na jednym zjeździe udało mi się nawet osiągnąć ponad 50 ;P

W Dołujach zrobiliśmy ostatni, pożegnalny postój. Aneta i Marek cofnęli się następnie o kilkaset metrów i skręcili w stronę Wąwelnicy, Misiacz, Shrink i Gryf ruszyli na Przecław, Jurek, Kris, Paweł, Arek i ja pomkneliśmy przez Mierzyn. Ciężko było dotrzymać im tempa, czas w jakim pokonaliśmy odcinek Dołuje-rondo Gierosa był naprawdę zawrotny. A miny pieszych na chodnikach i kierowców, którzy nie musieli nas wyprzedzać były jeszcze lepsze (i co by nie mówić tym bardziej mobilizowały do dokręcania). Być może zabrzmi to zabawnie, ale wpadłem w jakiś rodzaj transu. Ten moment kiedy liczy się tylko kręcenie, kiedy zbliża się limit, a decydująca okazuje się siła woli. To właśnie m.in za te krótkie momenty tak uwielbiam jazdę. ;)
Wiem, strasznie śmiesznie i filozoficznie wyszedł mi opis końcówki podróży, ale nic na to nie poradzę.

Wielkie dzięki wszystkim obecnym za towarzystwo, to naprawdę była świetna wyprawa, jedna z najlepszych w jakiej dane mi było uczestniczyć. Do zobaczenia następnym razem (może w jeszcze większym gronie?) :)



A byłbym zapomniał: filmik stworzony przez Jurka:

Miedwie

Sobota, 26 lutego 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Wycieczka
No i pojechałem. A właściwie pojechaliśmy. Na wypad ze Szczecińskim BS-em ostrzyłem sobie zęby już od dłuższego czasu. Na kolejnych Masach zapewniałem, że niebawem się z nimi wybiorę na jakiś rajdzik. Długo się wahałem, ale ostatecznie przekonały mnie zapewnienia Misiacza, że tempo będzie naprawdę turystyczne. Choć jak się niebawem miało okazać, tempo turystyczne turystycznemu nie równe, ale o tym za chwilę.
Spotkanie tradycyjnie dla tej ekipy na moście Długim o 9:00 (miałem parę minut poślizgu ;P ), choć zdarzają się też starty spod Głębokiego. Tam większość cykała grupowe foty, ja natomiast czyniłem ostatnie przygotowania, których nie zdążyłem zrobić w domu. Jak ktoś pozwoli to pożyczę sobie czyjeś zdjęcie. ;]

Wyruszyliśmy w składzie: Paweł (sargath), Paweł (Misiacz), Jurek (jurektc), Jarek (gadbagienny), Marek (odysseus).

Na pierwszy ogień poszła świetnej (jak na szczecińskie warunki) jakości droga rowerowa przez Dąbie, następnie kawałek w kierunku Załomia, bo po chwili zmienić kierunek na Zdunowo. Jeszcze w Dąbiu dołączył do nas kolejny kompan: Arek (AreG) który to dobrze znając okolicę, poprowadził peleton do granicy miasta.

Nad autostradą A6, Misiacz niestety na zdjęciu nie obecny.
-------------------------------------------------------------
Po przekroczeniu administracyjnej granicy miasta obraliśmy kierunek na Niedźwiedź. Droga biegła przez las, kiedyś była ona podobno równa jak stół, jednak tego dnia były to rozjeżdżone koleiny. Były one tak głębokie i wąskie, że przy kręceniu, często zahaczałem pedałami o teren. Jedyną metodą była nieco szybsza jazda bez zatrzymywania się.

Wyjazd drużyny z Niedźwiedzia
-------------------------------------------------------------
W Niedźwiedziu krótki popas, następnie Reptowo (znów postój) by w końcu dotrzeć do Morzyczyna i celu naszej wyprawy, czyli jeziora Miedwie. Zrobiliśmy postój na zdjęcia i krótki odpoczynek przy małym molo, następnie kierując się w stronę zalanego Amfiteatru i dużego mola. Duża część ścieżek przy brzegu była zalana, tworząc lodowiska. Na całe szczęście nikt z drużyny nie wywinął orła na tym zdradliwym terenie. ;]


Zamarznięte Miedwie - co by nie mówić, zima potrafi dać w kość, ale potrafi również odwdzięczyć się wyjątkowymi widokami
-------------------------------------------------------------

A na Miedwiu gruby lód, więc tak prędko nie odpuści
-------------------------------------------------------------
Wyjeżdżając z Morzyczyna skręciliśmy na południe. W międzyczasie planowo odłączył się od grupy Jarek (śmignął do Łobza) i trochę nieplanowo Misiacz (choć nie wiem gdzie on chciał śmignąć ;] ). Okazało się, że nie chciał lawirować rowerem po zamarzniętych ścieżkach i pojechał lepszą drogą. Chwilę zabrało ponowne zebranie drużyny, jednak ponownie razem ruszyliśmy z Kunowa dalej na południe, zatrzymując się dopiero w Koszewku, przy pięknym pałacu. Co prawda, w miejscowości tej znajdują się aż dwa, jednak ten reklamowany drogowskazami wydał nam się dosyć kiczowaty (ot niemal zwykła willa). Za to drugi w pełni zasługuje na miano pałacu. Zresztą oceńcie sami:




Pałac w Koszewku
----------------------------------------------------------------
W tej samej miejscowości o rzut kamieniem (choć nikt nie rzucał) znajduje się również zabytkowy kościół:


----------------------------------------------------------------
Po wyjeździe z Koszewka, przejechaliśmy przez Koszewo i dalej drogą brukową w tragicznym stanie dojechaliśmy do Wierzbna. Tutaj Paweł (Sargath) postanowił wzmocnić się oranżadą z miejscowego sklepu, co uczynił na własną odpowiedzialność (koniec końców chyba jednak dodała kopa ;] ). Dalsza trasa przebiegała przez Okunicę i Ryszewo, w którym skręciliśmy w prawo na zachód. Podróż zmieniła się diametralnie, gdyż wiatr z przeciwnika stał się naszym sprzymierzeńcem. W błyskawicznym tempie dotarliśmy do miejscowości Turze, skąd dawną S-trójką po równym, asfaltowym poboczu dotarliśmy niemal do Starego Czarnowa. Tam dołączył do nas mój imiennik Robert (Sakwiarz). Ze Starego Czarnowa pojechaliśmy przez Kołowo do Puszczy Bukowej i... no właśnie. Ciągłe podjazdy i zjazdy mocno dały mi się we znaki i czułem jak uszczuplają się moje rezerwy energetyczne. Przy Sercu Puszczy pożegnaliśmy Arka, który skierował się z stronę Dąbia, nasza droga wiodła tymczasem w stronę Podjuch. Dwa Pawły, Jurek i Marek mocno dokręcali, natomiast dwa Roberty coraz mocniej zostawały w tyle. To co stało się później, nie jest do końca jasne. Nawet po przeczytaniu pozostałych relacji ciężko jest ogarnąć, kto gdzie wtedy pojechał. Otóż ucieczka na pewnym podjeździe znikła nam z oczu. Postanowiliśmy przycisnąć i rozpędziliśmy się dosyć mocno. Z dużą prędkością wjechaliśmy na brukową drogę (że też nasze rowery się przy tym nie rozpadły!) i szybko śmignęliśmy przez Podjuchy. Po chwili zastanowienia stwierdziliśmy, że pozostała część drużyny musiała już przejechać przez most, pozostało nam więc gonić co sił w nogach. Jak się szybko okazało, z maruderów przekształciliśmy się w ucieczkę. Postanowiliśmy się zatrzymać i zadzwonić do reszty (sorki że sam tak długo nie odbierałem ;] ). Po chwili znów byliśmy w komplecie. Jednak nie na długo! Ja, Misiacz i Robert zjechaliśmy płytową drogą stromo w dół, natomiast reszta pojechała prosto. Na dole przez chwilę zastanawiałem się, gdzie jestem i w którą stronę muszę jechać aby dotrzeć do domu. Tymczasem Misiacz, najwyraźniej sądząc, że jedziemy za nim, śmignął w prawo w stronę Pomorzan. Moja droga ewidentnie wiodła w lewo. Robert postanowił jeszcze gonić Misiacza, więc po krótkim pożegnaniu również pojechał w prawo. Myślałem, że pozostałą drogę pokonam sam, ale z naprzeciwka nadjechali Paweł (sargath) i Jurek. Okazało się, że pojechali naokoło (w między czasie odłączył się od nich Marek). Pożegnaliśmy się i skierowaliśmy się w przeciwne strony. Po paru obrotach korbą obejrzałem się za siebie i zobaczyłem... Roberta! Okazało się, że Pawła (Misiacza) nijak nie da się dogonić i że pojedzie kawałek z mną, ponieważ niedaleko mieszka jego zięć, którego postanowił odwiedzić. ;] Tak więc, jeszcze przez jakiś czas miałem dobre towarzystwo ;] W okolicy ulicy Nasypowej pożegnaliśmy się raz jeszcze i każdy pojechał w swoją stronę. Co najzabawniejsze na tym etapie podróży zaczęły wracać mi siły! Tabliczka czekolady zjedzona za podjuchami przyniosła zamierzone efekty, przez co mogłem jeszcze podreperować i tak dobrą średnią ;)

Chcę podziękować wszystkim kompanom za towarzystwo i świetna wycieczkę... ;] Do zobaczenia na kolejnych wyprawach :D

Głębokie, Wkrzańska

Piątek, 25 lutego 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Wycieczka
Na Głębokie pojechałem przez Wołczkowo, pół pętli koło jeziora, później ukochany podjazd pod Miodową i Osów i Puszcza Wkrzańska szlakiem czerwonym do Dębu Bogusława. Powrót tą samą trasą, ale nie zjeżdżałem Miodową tylko pojechałem Chorzowską i odbiłem w prawo na techniczny leśny zjazd w stronę Arkonki. Tutaj zawahałem się co do trasy powrotnej, ale wybrałem wariant ambitniejszy czyli powrót przez Wołczkowo. Zemściło się to na mnie, ponieważ nie wziąłem nic do jedzenia i dopadł mnie mały kryzys. W zasadzie nie taki mały, bo pod koniec wlokłem się jakieś 18-20 km/h. Ale dojechałem. W domu szybki, solidny obiad i na masę... ;]