Wpisy archiwalne w kategorii

301-400km

Dystans całkowity:697.99 km (w terenie 15.00 km; 2.15%)
Czas w ruchu:27:54
Średnia prędkość:25.02 km/h
Maksymalna prędkość:45.80 km/h
Liczba aktywności:2
Średnio na aktywność:349.00 km i 13h 57m
Więcej statystyk

Berlin

Sobota, 5 maja 2012 · Komentarze(13)
Kategoria Wycieczka, 301-400km
Pomysł wyjazdu rzucił Jarek na forum RSu. Długo się wahałem, bo nie czułem się jeszcze do końca przygotowany na taki dystans, czyt. 300km z hakiem. Mieli się stawić jeszcze Piotrek (Mechanik) i Piotrek (Bronik). Stwierdziłem, że decyzję podejmę o 0300, jak wstanę, bo zapowiadane były opady deszczu. I jak na złość było sucho... :)
Spotkanie o 0400, na miejscu czekał tylko Gadzik. Trochę mnie to zmartwiło, bo prognozy zapowiadały wiaterek, który przez większą część miał wiać w twarz, a więcej osób to więcej zmian i więcej odpoczynku za kompanami - wiem, zimna i praktyczna kalkulacja z mojej strony. ;p

Trasa:


Do Berlina jechaliśmy identycznie jak rok temu, dopiero w Eberswalde chcieliśmy pojechać inaczej. Pojechaliśmy tak samo i później musieliśmy jechać trochę naokoło nadrabiając jakieś 5km. Mało, ale to dopiero nasze pierwsze pobłądzenie... ;)
Do samego Berlina bez problemów, ale wjechaliśmy w jakimś dziwnym miejscu. Zapytana bardzo miła staruszka pokierowała nas na Bramę Brandenburską przez osiedle mieszkalne. Tym sposobem po kostce, płytach, chodnikach i parkingach trafiamy na bardziej ruchliwą ulicę, która ostatecznie doprowadza nas do centrum.



Pomnik ofiar Holocaustu

Krążąc docieramy do naszego celu, czyli Bramy Brandenburskiej.


I wspólne zdjęcie, zrobione przez profesjonalnego fotografa:

Co tam, że obciął pół Bramy, widocznie tak miało być... :D




Generalnie miało być bez zwiedzania miasta, tylko fota bramy i powrót, ale że byliśmy półtorej godziny przed czasem, to Jarek zgodził się na moją prośbę odwiedzenia jednego sklepu rowerowego. Noszę się z zakupem nowej maszyny, konkretniej takiej:
Radon ZR Race 29er 7.0 a nigdzie w Szczecinie ich ni ma, więc chciałem obejrzeć, pomacać, przymierzyć się do różnych rozmiarów. W drodze z Bramy zdążyliśmy zgubić się dwa razy. Częściej o drogę pytał Jarek, bo ja po niemiecku nie bardzo, a na angielską mowę ludzie uciekali. Tylko jeden chłopak zaskoczył mnie płynnym, świetnym angielskim przy okazji tłumacząc precyzyjnie jak trafić na Oderspreestrasse. Niestety sklepu nie znaleźliśmy. Przy rogatkach Berlina postój przed dalszą trasą. Ryż (który jadłem dowodem osobistym, bo zapomniałem spakować widelec :/), banan, kanapki. Wyjazd, a tu coś dziwnego z rowerem - kapeć z tyłu. Dosyć szybka zmiana, jak na te opony i jazda dalej, niestety na mniejszym ciśnieniu, bo więcej się nie dało.

Trochę błądząc i jadąc na czuja pojechaliśmy na północ. W Strausbergu przez słabe oznakowanie źle pojechaliśmy. Po 20 minutach, w kolejnej wiosce zerkamy na mapę i... olśnienie - jedziemy na południe. :p Dodatkowe 15km...

Po drodze ciekawe miejsce, ale nie wiem dokładnie gdzie to jest:


Dalej już dosyć prostą drogą, bez nadrabiania i objazdów przez Wriezen i Bad Freinwalde do Oder-Neise Radweg. Droga rowerowa po wale przeciwpowodziowym, zjeżdżona i obfotografowana wiele razy, więc nie ma co się rozpisywać. Obaj włączyliśmy autopilota i walczyliśmy z wiatrem w twarz zmieniając się co kilka minut. Jazda 20-24km/h... Odcinek Hohenwutzen - Schwedt dalej w budowie, więc mały objazd, część po szutrze. W Schwedt zjazd do Krajnika po płyny - woda i Cola. Przy okazji ostatnia przerwa na jedzenie, ubrałem też płaszcz przeciwdeszczowy, bo zaczynało padać. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i tylko lekko siąpiło przez 2 godziny. Dalsza droga również po rowerówce Odra-Nysa aż do granicy. Tam jakbyśmy dostali nieco energii (a może przestało wiać?), bo mimo długich, dosyć płaskich podjazdów pod Rosówek i Kołbaskowo przyspieszyliśmy do 25-26km/h. Od granicy jazda już w ciemnościach. W Przecławiu jazda ulicą, a nie po DDR i jak na złość patrol policji na poboczu. Suszyli trochę kierowców i na nas nie zwrócili większej uwagi. Pożegnanie na rondzie Reda, ja Krakowską do domu. Jeszcze dokręciłem na Taczaka, bo miałem ochotę... :D

A dziś odpoczywam, wszystko mnie boli, tyłek obtarty w jednym miejscu prawie do krwi, więc chyba nowe siodełko będzie potrzebne. Miało być 300-310km, wyszło prawie 370km. Podczas powrotu po głowie chodziły myśli żeby dobić do czwórki z przodu, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie tym razem.
Dziękuje Jarek za wspólną jazdę, nowa życióweczka jest.
Tak sobie obliczyłem przed chwilą, że podczas tej wyprawy obróciłem korbą jakieś 72 tysiące razy... :D

"Ile to trzeba się namęczyć..."

Sobota, 19 marca 2011 · Komentarze(33)
Kategoria Wycieczka, 301-400km
Tytuł to początek powiedzenia autorstwa Jurka które rzucił nam na którymś krótkim odpoczynku gdzieś na 240km. Pełne powiedzenie brzmiało: "Ile to trzeba się namęczyć żeby zdechnąć". :D

No więc tak: na rajd ze Szczecińskim BS Team do Kostrzyna jechać nie chciałem. Planowane 300km mnie przerażało. Wcześniej udało mi się jednego dnia przejechać coś ok. 140km, w tym sezonie natomiast tylko 120, tak więc skok był dla mnie zbyt duży. Ostatecznie zdecydowałem się jechać po namowie Bartka (IsmailDelivere ale tylko do Schwed, gdzie mieliśmy zawrócić robiąc tym samym rozsądne 120-130km. Mimo iż wyjechałem wcześniej aby być przed czasem (dotąd zawsze się spóźniałem) nie dojechałem na most Długi na umówioną 4:00. Powodem były dwie (DWIE!) kontrole policji na przestrzeni może 3km. Jedna tuż pod moim domem, ale poszła sprawnie (w dowodzie jest w końcu adres) a druga już w centrum. Ostatecznie nie załapałem się na zdjęcie początkowe, ale przynajmniej nie wyruszyli beze mnie. Poza Jurkiem i Ismailem na miejsce stawili się Jarek (vel. Gadbagienny), Paweł (sargath) i Krzysiek.

Jazda po ciemku w takiej grupie, kiedy jedyne światło to migające lampki rowerowe jest niemal magiczna. Zwłaszcza gdy wietrzyk nieco pomaga.

Zdjęcia z rynku w Gryfinie - autorstwa Jurka (od lewej stoją Jarek, Krzysiek, ja, Jurek, Paweł i Bartek
----------------------------------------
Ostatecznie w Krajniku Dolnym po przejechaniu prawie 70km zdecydowałem za aprobatą wszystkich zebranych że jadę dalej. Wiele razy podczas tej wycieczki żałowałem tej decyzji, nie zliczę ile razy powiedziałem coś w stylu "Nie dam rady", "nie mam już siły", "dobijcie mnie", "zaraz mi tyłek odpadnie" itp.


Krótka 7-mio minutowa przerwa w Cedyni i zdjęcie palisady z bramą

To samo miejsce, zdjęcie panoramiczne mozaiki przedstawiającą bitwę pod Cedynią z roku 972 (data bitwy, nie powstania mozaiki :P)
--------------------------------------------------------------------


Kolejna krótka przerwa w Starych Łysogórkach i czołg T-34/85 (tak mi się wydaje, że to ten model)

Pięciu pancernych bez psa :D (photo by Jerzy)
---------------------------------------------------

Dalsza podróż aż do samego Kostrzyna przebiegła bez większych postojów i atrakcji. Dopiero w samym mieście nastąpił dłuższy popas. Najpierw skoczyliśmy na dworzec PKP, aby Paweł mógł kupić bilet powrotny, ponieważ ze względu na odnowioną kontuzję kolana nie mógł jechać z nami dalej. Szczerze przyznam, że sam również rozważałem taką możliwość, nawet w okienku zapytałem ile kosztowałby mnie bilet ulgowy z rowerem. Jednak po zjedzeniu wielkiego kebaba poczułem się jak nowo narodzony mimo że na liczniku widniało już solidne 168km. Po kebabie udaliśmy się do Lidla po zakupy, czyli batony, czekolady i coś do picia. Na parkingu przed sklepem pożegnaliśmy się z Pawłem który mając jeszcze ponad godzinę do pociągu postanowił pokręcić po mieście i zwiedzić co nieco.

Przejście graniczne w Kostrzynie - zdjęcie od Jerzego

A to już moje :D
-----------------------------------------------

Nas natomiast gonił czas, na ponad godzinę opóźnienia trzeba było coś poradzić. Co? Kręcić i zatrzymywać się jak najmniej. Wiatr dusił niemiłosiernie, a nasza trasa wiodła równą jak stół, asfaltową drogą dla rowerów z prawdziwego zdarzenia. Taki twór mogli zrobić tylko Niemcy - ciągnie się ona wzdłuż całej granicy od Czech aż po Bałtyk! Pełen szacun dla tego narodu, tam jak się coś zrobi to służy to latami. Może u nas też się tego w końcu nauczymy. ;)
Ale tak chwalę tą drogę, ale była ona przyjemna tylko przez jakiś czas. Jazda przez jakieś 150km monotonną asfaltówką mając po prawej wał przeciwpowodziowy a po lewej pola nie należała do najprzyjemniejszych. Z jednej strony walka z wiatrem wypompowała mnie z sił, natomiast ta nuda i monotonia bardzo osłabiły psychikę i wolę walki. Przechodziłem potężny kryzys przez jakieś 50 km, chciałem upaść i leżeć tak w nieskończoność. Co jakiś czas zbierało mi się na wymioty, słaniałem się na rowerze jadąc zygzakiem i nie mogłem utrzymać się za ekipą. Gdy zatrzymywałem się na postój nie miałem nawet siły wypiąć się z pedałów. Zdarzyło mi się nawet przewrócić. Początkowo zmienialiśmy się na prowadzeniu rozcinając na zmianę wiatr, jednak dali mi odetchnąć przez jakiś czas, za co im serdecznie dziękuję. Nigdy nie zapomnę krótkiego dialogu z Gadembagiennym:
ja: -Jarek, ja już nie mogę...
Jarek: -Kłamiesz!!!
Takie urywane rozmowy dodawały na moment sił. :)
Ostatecznie pokonałem kryzys około 260-270km po przerwie w Krajniku Dolnym. Staliśmy tam jakieś 20 minut i to pomogło. W tym miejscu muszę polecić Colę, która dzięki kofeinie i masie cukru szybko (choć na krótko) regeneruje siły. Dzięki zmianie kierunku wiatru na bardziej boczny jazda przestała być aż tak oporna, szybko zbliżał się koniec podróży, mobilizując resztę sił. Przed Kołbaskowem stwierdziłem, że mam ich jeszcze całkiem dużo!
Szybko się ściemniało i natura zafundowała nam tak cudne widoki:

Również od Jurka
-----------------------------------------------
Po polskiej stronie znowu jechało mi się świetnie. Zupełna ciemność i hipnotyzujące, mrugające lampki rowerowe. Czułem, że jeszcze mam siły. Tym sposobem pojechałem z Krzyśkiem w okolicę jego domu, wróciłem i dokręciłem jeszcze jakieś 12 km mimo bólu w kolanie. Szczerze mówiąc mógłbym jeszcze trochę pojeździć, ale w domu czekała rodzina martwiąc się o mnie, a jak na złość padła mi bateria w telefonie. :/ Tym sposobem po ponad 17 godzinach wróciłem do domu regenerować siły na następną wyprawę.

Trasa:




Dzięki wielkie ekipie, całej fantastycznej piątce. Szkoda, że Pawłowi posłuszeństwa odmówiło kolano, bo chłopak ma prawdopodobnie najwięcej pary z nas wszystkich (no może jeszcze Gad :D ). Z tego powodu, nie pojechał całej trasy i w Kostrzyniu złapał pociąg (i tak przejechał jakieś 80km z ostrym bólem - pełen respekt).