Treningowo, nawet się udało średnią powyżej 30 zrobić. Od Tanowa do krzyżówki koło Hintersee ścigałem się z szosowcem :D Ostatecznie dojechałem drugi, ale dzieliło nas może 15-20m. On pojechał w prawo a ja drogą dla rowerów w lewo w stronę Glashutte ;)
O planowanej wyprawie dowiedziałem się od Pawła (sargatha) podczas zupełnie przypadkowego spotkania przy Głębokim. Wtedy też powiedziałem, że raczej nie pojadę, bo męczyło mnie choróbsko jeszcze od wyprawy nad morze na początku maja. Po przemyśleniu sprawy postanowiłem jednak jechać, bo zawsze ilekroć coś mnie łapało, rower był najlepszym lekarstwem. :D
Spotkanie Jarek ustalił dosyć nietypowo na parkingu Tesco na Milczańskiej na godzinę 8:00. Planowane było ponad 200km wraz ze zwiedzaniem podnośni statków w Niederfinow i klasztoru w Chorin, więc zdziwiła mnie tak późna godzina spotkania. Na starcie łącznie za mną stawiło się 6 osób:
Już od samego startu czuć było minimalny wietrzyk w twarz, na szczęście nie dusił, więc jechało się przyjemnie. Pierwszy etap zakładał dojechanie do Niederfinow przygraniczną asfaltową drogą rowerową z odcinkiem drogowym pod koniec. Coś nie mam szczęścia do tej drogi rowerowej, bo ilekroć nią jadę, to zawsze wiatr lubi poprzeszkadzać. ;) Może kiedyś trafi się, że będę miał wiatr w plecy, bo równy asfalt sprzyja większym prędkościom. ;)
Na początku umówiliśmy się z Adrianem (Gryfem), że spotkamy się w porcie w Mescherin za 1h i 15min. Dojechaliśmy na miejsce dokładnie co do minuty, praktycznie cały czas jadąc 26-28km/h, ale Adrian był tam przed nami, pojechał więc powoli dalej. Ostatecznie spotkaliśmy się w Gartz:
Podobnym tempem potoczyliśmy się do Krajnika, gdzie mieliśmy pierwszy dłuższy postój:
Po przerwie ruszyliśmy dalej na południe omijając remont wałów przeciwpowodziowych. Nawet w Niemczech powódź spowodowała pewne straty, choć dzięki bardziej przemyślanej gospodarce wodnej i lepszej jakości wałów obyło się bez takich strat jak na naszym rodzimym podwórku. W Criewen odbiliśmy na drogę typowo dla maszyn rolniczych wyłożoną betonowymi płytami, jadąc przez Vorwerk i Stutzkow. Droga oferowała niezłe podjazdy i zjazdy, a na samym końcu zjazd o nachyleniu 10% o czym informował znak ostrzegawczy.
Po powrocie na drogę dla rowerów prędkości ponownie oscylowały wokół 27-28km/h a na przedzie peletonu najczęściej jechał Jarek... ;) Popasik zrobiliśmy w Hochensaaten przy śluzie (czyli tam gdzie zwykle) w samą porę, bo się głodny zaczynałem robić, a jak wiadomo od uczucia głodu do kryzysiku droga bliska.
Zdjęcie Misiacza
Po posileniu się za Hochensaaten skręciliśmy z drogi rowerowej na kiepskiej jakości asfalt wiodący aż do Oderbergu. Bardzo malownicza miejscowość uzdrowiskowa:
jednak czas naglił, pojechaliśmy więc dalej po krótkim przystanku. Za Oderbergiem droga przypominała miejscami górskie wyścigi szosowe - liczne podjazdy i zjazdy dały naprawdę dużo radości z kręcenia, choć te pierwsze czułem w udach jeszcze dwa dni później :P Po dojechaniu do Niederfinow naszym oczom ukazała się wielka metalowa konstrukcja:
służąca do podnoszenia i opuszczania statków płynących na trasie Odra-Łaba. W sumie zastanawiam się czemu na przykład nie zastosowano cyklu 2-3 sluz, ale skoro zdecydowano się na tak wyjątkowe rozwiązanie, musiało być to uzasadnione. Tak czy inaczej całość robi olbrzymie wrażenie, zwłaszcza, że budowę miała miejsce w latach 1927-1934. Ciekawe ile budowa takiej konstrukcji wraz z przetargiem, odwołaniem przetargu, ustaleniem nowych warunków i ponownym przetargiem trwałaby obecnie w Polsce? Procedura podnoszenia (a może opuszczania? :D) promu wycieczkowego:
Jarek, Misiacz, Adrian i ja zostaliśmy na dole, siedząc na ławeczce, natomiast Krzysiek, Marcin i Paweł udali się na górę obejrzeć wszystko dokładniej z lotu ptaka-w końcu różnica poziomów to aż 36m! Następnie przyszła pora na kebaba, więc dosyć dużo czasu spędziliśmy w Niederfinow, a przed nami było jeszcze zwiedzanie klasztoru. Leśnym, niezwykle piaszczystym zielonym szlakiem z Liepe dojechaliśmy do samej bramy zabudowań klasztornych w Chorin. Paweł poszedł pozwiedzać wnętrze, przy okazji łapiąc się na bilet dla dzieci, my natomiast leniuchowaliśmy na trawie walcząc przy okazji z komarami. :D
Zdjęcia klasztoru autorstwa Pawła (Misiacza)
Wyjeżdżając z Chorin było już niepokojąco późno, zwłaszcza że meteo.pl zapowiadało opady od 20:00 które z czasem miały się coraz bardziej nasilać (ostatecznie okazało się, że pomylili się na naszą niekorzyść o CAŁE 10min!) Drogą z Chorin przez Zieten, Angermunde, Dobberzin i Flemsdorf dojechaliśmy do Criewen dalej udając się już znaną trasą rowerową. Za Schwedt urządziliśmy postój, gdzie mieliśmy okazję usłyszeć Jurka, który cierpi bardzo na południu Polski z powodu braku roweru. Nie bój żaby Jurek, wrócisz niebawem i znowu będziemy jeździć gdzie tylko się da... ;) Tymczasem czekamy na Twój powrót. Po przerwie pojechaliśmy dalej jadąc sprawnie, najczęściej za Masiaczem zatrzymując się dopiero w Friedrichsthal. Pod koniec, jadąc przez las, prędkości oscylowały w przedziale 35-40km/h! W Friedrichsthal dołączył do nas Bartek (IsmailDelivere) na swojej szosie. My pojedliśmy, popiliśmy, Bartek natomiast dopompował koła do odpowiedniego ciśnienia. ;)
Gdy tylko wyjechaliśmy z Friedrichsthal pogoda gwałtownie się popsuła. Od jakiegoś czasu widać było chmury w oddali, ale błyskawicznie przesunęły się one nad nas. Pojawił się huraganowy niemal wiatr który wiał w twarz nieco z lewej strony. Nie dość, że mocno wiał, to jeszcze był porywisty. Tym sposobem podczas jazdy jeden podmuch był niemal w stanie zatrzymać rower, albo przesunąć go o jakieś 2m w prawo! Przy okazji temperatura spadła znacząco, więc przed Gartz w drewnianej wiacie zrobiliśmy szybki postój tak, żeby każdy mógł ubrać na siebie wszystkie dodatkowe ubrania.
Wziąłem ze sobą bluzę i długie spodnie, żeby ubrać je na siebie gdyby rano zrobiło mi zimno. Nie pomyślałbym, że przydadzą mi się wieczorem! Następnie sprawnie (biorąc pod uwagę wiatr) dojechaliśmy do Mescherin w towarzystwie lekkiego deszczu. W tym miejscu odłączył się od grupy Adrian, kierując się dalej na Gryfino. Droga zrobiła się już do tego czasu mokra, a ja oczywiście bez błotników. :P Tym sposobem byłem mokry nie tylko od góry, ale również od dołu. Jednak od granicy rozpadało się na dobre, więc nie robiło to już różnicy - wszyscy byliśmy przemoczeni. Na dodatek temperatura systematycznie spadała. Mimo wszystko jechało mi się przyjemnie :D To trochę dziwne, ale podobało mi się nawet, że cały czas z koła Misiacza leciały na mnie kolejne litry wody. :D Ciemność, światło latarek i woda, dużo wody :D W Rosówku odłączył się Bartek i pomknął do Szczecina na szosie szybszym tempem. Po postoju na stacji w Kołbaskowie jechałem za Pawłem (Sargathem) i Marcinem, za mną jechał jeszcze Krzysiek. W międzyczasie, nawet do końca nie wiem kiedy odłączyli się Misiacz z Jarkiem. Uświadomiłem to sobie dopiero przy skręcie w lewo na ulicę Cukrową. Wiedziałem że, Misiacz i Jarek mieli jechać w prawo, więc zwolniłem żeby się pożegnać, oglądam się, a tam nikogo nie widać. :/
Przy wjeździe z Cukrowej na rondo na Redzie jeszcze szlifa zaliczyłem. Oczywiście bez tego nie mogło być wyprawy. :D Paweł pojechał przodem, przede mną jechał jeszcze Marcin. Myślałem, że pojedzie za Pawłem, ale nadjeżdżały samochody, więc się zatrzymał. Kłopot w tym, że za nim poruszałem się jeszcze ja z dosyć znaczną prędkością... :P Zahamowałem przodem i tu zaskoczenie - na mokrej drodze mój niemal-slick z przodu zachował się prawie jak na lodzie. Koniec końców leżałem na asfalcie ze skurczem w lewej łydce. I to w zasadzie jedyny skutek wywrotki - nawet rower nie ucierpiał. Muszę zapamiętać: mokra droga = śliska droga. ;)
Dzięki wszystkim kompanom za jazdę, było świetnie... ;)