Pierwszy raz się przejechałem w SPD. Uczucie dziwne, trochę nienaturalne (przynajmniej na początku), ale uczciwie powiem, że ciekawe. Obyło się bez gleby (wszystko jeszcze przede mną). Krótko, bo dziś imieniny Bożeny, to mała impreza się kroiła. :)
Dzień Kobiet to i Kobitkę trzeba było odwiedzić... Na rowerze oczywiście. :D Średnia mała wyszła, trzeba było ostrożnie jechać co by ładunku nie uszkodzić. A, i pierwszy raz od początku roku w kasku, w końcu bez czapki :D
edit: Średnia jednak nie wyszła taka mała, a wydawało mi się, że jakoś tak wolnoooo jadę...
Kolejny rajdzik w doborowym towarzystwie. Dzień zaczął się niezbyt ciekawie. Poza tym, że w nocy chyba trochę popadało i świat za oknem był mokry, to na dodatek fatalnie się z rana czułem. Podejrzane zawroty głowy, żołądek dziwnie skurczony. Do końca nie byłem pewien czy pojadę. Ostatecznie zdecydowałem, że co najwyżej zawrócę jeśli mi się pogorszy. Jednak jak zwykle okazało się, że rower to świetny lek i przeszło... ;] Pewnie gdybym został w domu to bym się dłużej z tym męczył.
Na most długi stawiłem się nieco po 9:00 i zdjęcia grupowego nie zrobiłem, jednak pożyczę sobie to od Jurka:
Wyruszyliśmy powolutku, zahaczyliśmy o dworzec, żeby można było jeszcze ojro dorwać w kantorku i pojechaliśmy dalej. Ale nie na długo. Tuż za rondem Hakena okazało się, że Sebastian złapał kapcia. Szybko i sprawnie (zwłaszcza jak na takie zimne i mokre warunki) zabrał się do wymiany dętki, my tymczasem dokumentowaliśmy zdarzenie. ;)
Korzystając z przerwy robiliśmy zdjęcia, rozmawialiśmy i kręciliśmy się wokoło, również Arek, który nie zauważył, że powietrze z jego koła także zmieniło miejsce pobytu. Tym sposobem przerwa przedłużyła się o kilka kolejnych minut. Mimo wszystko chłopaki szybko uporali się z robotą i już niebawem jechaliśmy dalej. Na najbliższej stacji skorzystaliśmy jeszcze z kompresora aby dopompować koła.
Po przekroczeniu granicy niedaleko Tantow spotkaliśmy kolejnego kompana podróży - Adriana (Gryfa). Było nas już jedenaścioro! :D
W Tantow skręciliśmy w prawo w stronę miejscowości Storkow, chcąc przy okazji zobaczyć stary wiatrak. Droga była ciężka i każdemu mniej lub bardziej dała się we znaki albowiem wiał nieprzychylny drużynie wiatr.
Wiatrak w Storkow ------------------------------------------------------------------------ Po wyjeździe ze Storkow skierowaliśmy się w stronę Penkun, gdzie już było więcej rzeczy do obejrzenia. Na pierwszy ogień poszedł piękny miejscowy kościół:
Słowiańska horda obozująca przed kościołem w Penkun ------------------------------------------------------------------------ Dosłownie dwie ulice dalej trafiliśmy na niewielki, miejscowy zamek, także kolejna sesyjka:
Tutaj zamieszczę kolejne zdjęcie od Jurka:
Z zamku zjechaliśmy w dół zobaczyć miejscowe jezioro, następnie kierując się w stronę Krackow. Tam urządziliśmy postój, a Paweł i Marek zwiedzili mało znane muzeum zabytkowych pojazdów. Sam do środka nie wszedłem, ale polecam obejrzeć zdjęcia z tych dwóch relacji, bo naprawdę warto ;) relacja Pawła relacja Marka Tuż obok muzeum stał dworek, który większości nie przypadł do gustu ze względu na kolor, mi jednak bardzo się podobał
Z Krackow ruszyliśmy przez Glasow w stronę Locknitz raz po raz walcząc z wiatrem i niełatwymi podjazdami. Wiatr wiał raz w twarz, raz w bok, często trzeba było zmieniać się na czele stawki. Mimo wszystko stawka nieco się rozciągnęła, ja pojechałem z Markiem, Jurkiem i Pawłem za wszelką cenę próbując dotrzymać im kroku (a właściwie koła). Wszystko szło dobrze, dzielnie trzymałem się za nimi, do momentu aż w jednej z wiosek zaatakował nas dosyć duży pies. Bez strachu wskoczył między Pawła a mnie, przez co musiałem ostro zahamować, bo bym w wilczura wjechał i niechybnie leżałbym na ziemi będąc na łasce i niełasce zwierza. Trójka kompanów zdołała utrzymać tempo jazdy, ja natomiast stałem oko w oko z bestią :D Zastawiłem się rowerem a wilczur chwilę krążył wokół mnie, łypiąc groźnie okiem. Po niedługim czasie właściciel zawołał psa, a ja mogłem ruszyć w pogoń za ucieczką. Nie było to jednak proste. Chłopaki odjechali mi na dobre ponad 100 metrów i co bym nie robił dystans ten utrzymał się już do samego Locknitz. Tam chwilę poczekaliśmy na resztę, ponieważ pojechali nieco inną drogą i ruszyliśmy w stronę sklepu, w którym niektórzy zrobili zapasy (z półek znikło głównie piwo) :)
Z Locknitz wyruszyliśmy już bezpośrednio w stronę Szczecina, mknąc z wiatrem wiejącym w plecy. Generalnie nie schodziliśmy poniżej 30 km/h, na jednym zjeździe udało mi się nawet osiągnąć ponad 50 ;P
W Dołujach zrobiliśmy ostatni, pożegnalny postój. Aneta i Marek cofnęli się następnie o kilkaset metrów i skręcili w stronę Wąwelnicy, Misiacz, Shrink i Gryf ruszyli na Przecław, Jurek, Kris, Paweł, Arek i ja pomkneliśmy przez Mierzyn. Ciężko było dotrzymać im tempa, czas w jakim pokonaliśmy odcinek Dołuje-rondo Gierosa był naprawdę zawrotny. A miny pieszych na chodnikach i kierowców, którzy nie musieli nas wyprzedzać były jeszcze lepsze (i co by nie mówić tym bardziej mobilizowały do dokręcania). Być może zabrzmi to zabawnie, ale wpadłem w jakiś rodzaj transu. Ten moment kiedy liczy się tylko kręcenie, kiedy zbliża się limit, a decydująca okazuje się siła woli. To właśnie m.in za te krótkie momenty tak uwielbiam jazdę. ;) Wiem, strasznie śmiesznie i filozoficznie wyszedł mi opis końcówki podróży, ale nic na to nie poradzę.
Wielkie dzięki wszystkim obecnym za towarzystwo, to naprawdę była świetna wyprawa, jedna z najlepszych w jakiej dane mi było uczestniczyć. Do zobaczenia następnym razem (może w jeszcze większym gronie?) :)