Do jechałem spokojnie, średnia mniej jak 28. U Lui naoglądałem się Giro (8 etap, Szmyd nawet przez kilka km prowadził!) i wracając pod wiatr podreperowałem średnią... :P A miało być bez szaleństw.
Pomysł wyjazdu rzucił Jarek na forum RSu. Długo się wahałem, bo nie czułem się jeszcze do końca przygotowany na taki dystans, czyt. 300km z hakiem. Mieli się stawić jeszcze Piotrek (Mechanik) i Piotrek (Bronik). Stwierdziłem, że decyzję podejmę o 0300, jak wstanę, bo zapowiadane były opady deszczu. I jak na złość było sucho... :) Spotkanie o 0400, na miejscu czekał tylko Gadzik. Trochę mnie to zmartwiło, bo prognozy zapowiadały wiaterek, który przez większą część miał wiać w twarz, a więcej osób to więcej zmian i więcej odpoczynku za kompanami - wiem, zimna i praktyczna kalkulacja z mojej strony. ;p
Trasa:
Do Berlina jechaliśmy identycznie jak rok temu, dopiero w Eberswalde chcieliśmy pojechać inaczej. Pojechaliśmy tak samo i później musieliśmy jechać trochę naokoło nadrabiając jakieś 5km. Mało, ale to dopiero nasze pierwsze pobłądzenie... ;) Do samego Berlina bez problemów, ale wjechaliśmy w jakimś dziwnym miejscu. Zapytana bardzo miła staruszka pokierowała nas na Bramę Brandenburską przez osiedle mieszkalne. Tym sposobem po kostce, płytach, chodnikach i parkingach trafiamy na bardziej ruchliwą ulicę, która ostatecznie doprowadza nas do centrum.
Pomnik ofiar Holocaustu
Krążąc docieramy do naszego celu, czyli Bramy Brandenburskiej.
I wspólne zdjęcie, zrobione przez profesjonalnego fotografa:
Co tam, że obciął pół Bramy, widocznie tak miało być... :D
Generalnie miało być bez zwiedzania miasta, tylko fota bramy i powrót, ale że byliśmy półtorej godziny przed czasem, to Jarek zgodził się na moją prośbę odwiedzenia jednego sklepu rowerowego. Noszę się z zakupem nowej maszyny, konkretniej takiej: Radon ZR Race 29er 7.0 a nigdzie w Szczecinie ich ni ma, więc chciałem obejrzeć, pomacać, przymierzyć się do różnych rozmiarów. W drodze z Bramy zdążyliśmy zgubić się dwa razy. Częściej o drogę pytał Jarek, bo ja po niemiecku nie bardzo, a na angielską mowę ludzie uciekali. Tylko jeden chłopak zaskoczył mnie płynnym, świetnym angielskim przy okazji tłumacząc precyzyjnie jak trafić na Oderspreestrasse. Niestety sklepu nie znaleźliśmy. Przy rogatkach Berlina postój przed dalszą trasą. Ryż (który jadłem dowodem osobistym, bo zapomniałem spakować widelec :/), banan, kanapki. Wyjazd, a tu coś dziwnego z rowerem - kapeć z tyłu. Dosyć szybka zmiana, jak na te opony i jazda dalej, niestety na mniejszym ciśnieniu, bo więcej się nie dało.
Trochę błądząc i jadąc na czuja pojechaliśmy na północ. W Strausbergu przez słabe oznakowanie źle pojechaliśmy. Po 20 minutach, w kolejnej wiosce zerkamy na mapę i... olśnienie - jedziemy na południe. :p Dodatkowe 15km...
Po drodze ciekawe miejsce, ale nie wiem dokładnie gdzie to jest:
Dalej już dosyć prostą drogą, bez nadrabiania i objazdów przez Wriezen i Bad Freinwalde do Oder-Neise Radweg. Droga rowerowa po wale przeciwpowodziowym, zjeżdżona i obfotografowana wiele razy, więc nie ma co się rozpisywać. Obaj włączyliśmy autopilota i walczyliśmy z wiatrem w twarz zmieniając się co kilka minut. Jazda 20-24km/h... Odcinek Hohenwutzen - Schwedt dalej w budowie, więc mały objazd, część po szutrze. W Schwedt zjazd do Krajnika po płyny - woda i Cola. Przy okazji ostatnia przerwa na jedzenie, ubrałem też płaszcz przeciwdeszczowy, bo zaczynało padać. Na szczęście prognozy się nie sprawdziły i tylko lekko siąpiło przez 2 godziny. Dalsza droga również po rowerówce Odra-Nysa aż do granicy. Tam jakbyśmy dostali nieco energii (a może przestało wiać?), bo mimo długich, dosyć płaskich podjazdów pod Rosówek i Kołbaskowo przyspieszyliśmy do 25-26km/h. Od granicy jazda już w ciemnościach. W Przecławiu jazda ulicą, a nie po DDR i jak na złość patrol policji na poboczu. Suszyli trochę kierowców i na nas nie zwrócili większej uwagi. Pożegnanie na rondzie Reda, ja Krakowską do domu. Jeszcze dokręciłem na Taczaka, bo miałem ochotę... :D
A dziś odpoczywam, wszystko mnie boli, tyłek obtarty w jednym miejscu prawie do krwi, więc chyba nowe siodełko będzie potrzebne. Miało być 300-310km, wyszło prawie 370km. Podczas powrotu po głowie chodziły myśli żeby dobić do czwórki z przodu, ale ostatecznie stwierdziłem, że nie tym razem. Dziękuje Jarek za wspólną jazdę, nowa życióweczka jest. Tak sobie obliczyłem przed chwilą, że podczas tej wyprawy obróciłem korbą jakieś 72 tysiące razy... :D
Tym razem najprościej jak się dało. Jutro planowany Berlin, czyli lekko licząc trzy stówy z hakiem, więc bez szaleństw. Po powrocie przygotowania roweru i bagażu do drogi... ;)